Niemcy ze swą polityką urastają z roku na rok do pierwszoplanowego problemu Unii Europejskiej. Spójrzmy tylko na garść najświeższych informacji dotyczących posunięć nowej koalicji rządzącej. Oto centrolewicowy rząd przystąpił do wygaszania trzech spośród sześciu wciąż działających w tym kraju elektrowni atomowych, kontynuując tym samym harmonogram rozpisany jeszcze w 2011 r. przez Angelę Merkel po katastrofie w Fukushimie, wedle którego Niemcy mają pożegnać się z energetyką jądrową do końca 2022 r.
Warto przypomnieć, że decyzja o wygaszeniu atomu od samego początku była kompletnym absurdem. Do katastrofy w Fukushimie doszło wskutek trzęsienia ziemi i tsunami. Pytanie: kiedy ostatnio doszło do podobnego wydarzenia w Niemczech, czy szerzej – w północnej Europie? Kiedy zaobserwowano tsunami na Morzu Północnym albo na Bałtyku?
No właśnie. Kierując się motywowanym ideologicznie „zielonym” szaleństwem, Niemcy postanowiły pozbyć się zeroemisyjnego źródła energii, zamykając elektrownie, które mogłyby jeszcze pracować przez długie lata. W międzyczasie okazało się, że wiatraki i panele fotowoltaicz-ne wskutek uzależnienia od kaprysów pogodowych zupełnie nie nadają się na podstawę systemu energetycznego, zatem „ekologiczne” Niemcy wciąż w najlepsze spalają węgiel (właśnie wicekanclerz Robert Habeck oznajmił, że nie uda się zrealizować celów klimatycznych na 2022 i 2023 rok) oraz postanowiły postawić na importowany z Rosji gaz jako „paliwo przejściowe” („przejściowe” do czego, skoro OZE to utopia? Do wodoru produkowanego również z gazu?).
Był w tym cień racjonalnej kalkulacji: Berlin chciał poprzez budowę obu Nord Streamów przypieczętować strategiczny sojusz z Rosją i stać się europejskim hubem gazowym. Równolegle, jako główny dystrybutor, uzależniłby od siebie resztę Europy, zmuszonej za pomocą forsowanych za pośrednictwem Brukseli kolejnych „zielonych ładów” do „zielonej transformacji”. Problem w tym, że ta kalkulacja właśnie spektakularnie bankrutuje, spełniły się bowiem wszystkie ostrzeżenia formułowane przez kraje takie, jak Polska: Rosja okazała się partnerem skrajnie niewiarygodnym, dla którego surowce są narzędziem politycznego szantażu. Gazprom przykręcił kurek, w efekcie czego magazyny w Niemczech i Austrii świecą pustkami, co z miejsca odbiło się na cenach „błękitnego paliwa”, to zaś pociągnęło za sobą skokowy wzrost cen energii i napędziło spekulacje na kwotach emisyjnych CO2 w ramach systemu ETS – co z kolei znów podbiło koszty energii, dając w efekcie dodatkowy impuls inflacji. I w takiej sytuacji niemiecki rząd ze sklerotycznym uporem brnie w wygaszanie atomu – jedynej „kotwicy” gwarantującej niezależność i mogącej stabilizować system. Efekt będzie taki, że gaz znów pójdzie w górę – a wraz z nim infl acja według zaryso- wanego powyżej schematu. Trzeba więc sobie powiedzieć jasno: Niemcy są dzisiaj głównym „rozsadnikiem” inflacji w Europie – tym bardziej że wraz z Komisją Europejską uporczywie nie chcą dostrzec potrzeby gruntownej reformy patologicznego systemu EU ETS (a po prawdzie – przydałoby się choćby czasowe odejście od tego poronionego mechanizmu).
To jednak nie koniec. Bruksela ogłosiła właśnie nową taksonomię (czyli wykaz zrównoważonych działań gospodarczych), w myśl której energia jądrowa ma zostać zaklasyfikowana jako „zielone źródło energii” – co może być ukłonem w stronę bazującej na atomie Francji, która od 1 stycznia objęła przewodnictwo w UE.
W tym przypadku wyjątkowo Unia po- stawiła więc na zdrowy rozsądek, na czym i my możemy skorzystać, pod warunkiem, że polska elektrownia atomowa przestanie być wreszcie bajką o żelaznym wilku. To jednak wywołało ostry sprzeciw Berlina i podążającej podobną, samobójczą ścieżką Austrii. Ta druga zapowiedziała nawet pozew przeciw Komisji Europejskiej. Istny statek szaleńców.
