Jak finansować polityków? Brakuje nam kompleksowej regulacji wynagrodzeń parlamentarzystów

Od początku istnienia III RP mamy systemowy problem z wynagradzaniem polityków i finansowaniem działalności politycznej.

Wszystkie dotychczasowe próby uregulowania tej sfery funkcjonowania polskiego państwa były jedynie fragmentaryczne – choć na ogół rozsądne. Wystarczy sobie przypomnieć kwestię prezydenckich emerytur – po zakończeniu swej kadencji Lech Wałęsa musiał demonstracyjnie oznajmić, że powróci do roboty w Stoczni Gdańskiej, żeby uznano za stosowne załatwić ten problem. Najistotniejszy do tej pory przełom, to ustawa o finansowaniu partii politycznych przyznająca im budżetowe dotacje, co wbrew głosom krytyków przyczyniło się do ucywilizowania życia publicznego. Wystarczy spojrzeć na realia ukraińskie, gdzie ugrupowania siedzą w kieszeniach poszczególnych oligarchów, by dostrzec różnicę. Jednak wciąż mamy ziejącą lukę w postaci braku kompleksowej regulacji wynagrodzeń parlamentarzystów i najwyższych urzędników państwowych oraz samorządowych. Każda inicjatywa mająca na celu uporządkowanie tych spraw nieuchronnie tonie w morzu populistycznego jazgotu piętnującego rzekomy „bizantynizm” klasy politycznej. Przypomina to niegdysiejsze awantury o zakup nowych rządowych samolotów – trzeba było dopiero smoleńskiej tragedii, by ruszyć sprawy z miejsca. O pajacowaniu Donalda Tuska, który jako premier usiłował pod publiczkę latać samolotami rejsowymi (dezorganizując pracę linii lotniczych procedurami bezpieczeństwa) aż żal wspominać.

Polscy politycy wbrew pozorom, nie zarabiają wiele – nawet na tle innych krajów naszego regionu. Skutkuje to m.in. selekcją negatywną (pamiętne słowa Elżbiety Bieńkowskiej, że za 6 tys. zł. pracuje tylko „złodziej albo idiota”) oraz „syndromem drzwi obrotowych” – polityk często traktuje rządowe stanowisko jako trampolinę do stanowisk w prywatnym biznesie lub Spółkach Skarbu Państwa.

Dlatego nie cieszę się z utrącenia projektu ustawy o wynagrodzeniach parlamentarzystów i czołowych osób w państwie – bo właśnie takiej ustawy bardzo brakuje. Do tej pory regulacje w tej materii były wprowadzane ad hoc, czego najlepszym przykładem jest obniżenie o 20 proc. pensji parlamentarzystów z 2018 r. Przypomnijmy, iż było to pokłosie politycznej awantury wokół premii dla członków rządu Beaty Szydło (słynne „te pieniądze im się po prostu należały”). Aby zapobiec stratom wizerunkowym i jednocześnie dać po nosie opozycji Jarosław Kaczyński zarządził wówczas wspomniane obniżki – i cięcia te obowiązują do tej pory. Wysadzony w powietrze projekt ustawy był rozsądną próbą załatwienia na lata niezdrowej sytuacji – co istotne, jak ujawnił w wywiadzie dla portalu Gazeta.pl senator Jan Filip Libicki, inicjatywa ta była owocem szerszego politycznego porozumienia pomiędzy PiS, PSL i Koalicją Obywatelską. Niestety, jak zwykle rozległ się wrzask (głównie ze strony opozycyjnych mediów i tabloidów), że politycy chcą sobie zrobić dobrze kosztem obywateli i to na dodatek wspólnie ze znienawidzonym PiS. W efekcie, wystraszona Platforma wycofała się rakiem, kładąc cały projekt. Jak widać, formuła „opozycji totalnej” (© Grzegorz Schetyna) zakładająca brak współpracy z władzą na jakimkolwiek polu, może być również obciążeniem.

Tymczasem, ustawa opierająca się na trwałym powiązaniu wynagrodzeń z pensjami sędziów Sądu Najwyższego (które są z kolei powiązane ze średnią krajową na podstawie danych GUS) była po prostu racjonalna. Można się spierać o szczegóły – dlaczego taki przelicznik a nie inny, dlaczego powiązanie z pensjami sędziów SN zamiast bezpośrednio ze średnią krajową, czy zasadne było aż tak wysokie podniesienie partyjnych subwencji (największe ugrupowania zyskałyby tu ok. 10 mln. zł.) – niemniej, to wszystko było do potencjalnej korekty w toku prac legislacyjnych. Można było nawet ustalić, że nowe zasady obwiązują dopiero od kolejnej kadencji odpowiednio parlamentu i samorządów. Można było skorelować je z redukcją rządowych stanowisk, bo obecny rząd liczący sobie ok. 100 członków to patologia sama w sobie. Samo jądro proponowanych zmian było jednak, powtarzam, jak najbardziej racjonalne – również w odniesieniu do zarobków Pierwszej Damy. Na prezydenckiej małżonce ciążą liczne reprezentacyjne obowiązki, nie ma możliwości prowadzenia działalności zarobkowej (wyobraźmy sobie Agatę Kornhauser-Dudę usiłującą uczyć w szkole z zachowaniem wymogów bezpieczeństwa), nie ma nawet odprowadzanych składek ZUS (Agata Duda ubezpieczona jest obecnie „przy mężu”). Słowem, wszystko do zmiany.

Polityka nader często staje się przytuliskiem dla nieudaczników, co rodzi błędne koło – w powszechnym odbiorze politycy mają kiepską opinię, więc wyższe wynagrodzenia im się nie należą, to zaś z kolei pogłębia selekcję negatywną… i tak bez końca.

Polscy politycy wbrew pozorom, nie zarabiają wiele – nawet na tle innych krajów naszego regionu. Skutkuje to m.in. selekcją negatywną (pamiętne słowa Elżbiety Bieńkowskiej, że za 6 tys. zł. pracuje tylko „złodziej albo idiota”) oraz „syndromem drzwi obrotowych” – polityk często traktuje rządowe stanowisko jako trampolinę do stanowisk w prywatnym biznesie lub Spółkach Skarbu Państwa, gdzie dopiero zaczyna zarabiać prawdziwe pieniądze (ostatni przykład – przejście wiceminister cyfryzacji Wandy Buk do zarządu PGE). Wskutek powyższego polityka nader często staje się przytuliskiem dla nieudaczników, co rodzi błędne koło – w powszechnym odbiorze politycy mają kiepską opinię, więc wyższe wynagrodzenia im się nie należą, to zaś z kolei pogłębia selekcję negatywną… i tak bez końca. A potem narzekamy na „państwo z kartonu”, nie zauważając, że mamy je w znacznej mierze na własne życzenie.

Czym żyje Polska i Świat dowiesz się z najnowszej

Oglądaj BiznesInfo.tv

Inspirujące historie poznasz w i